U progu wejścia prowadzącego czerwonym szlakiem na Medwiedin (Medvedin) stanęliśmy kilka minut po północy. Przed nami - absolutna ciemność lasu; Za nami - ostatnie światła Szpindlerowego Młyna (Spindleruv Mlyn); Nad nami - nocne niebo pełne gwiazd. Zwiastun dobrej pogody.
Włączamy latarkę, drugą przezornie zostawiając na później i ruszamy. Po kilkudziesięciu krokach, kiedy nachylenie podejścia powoli odbiera nam oddech uniemożliwiając wesołą rozmowę zaczyna do nas docierać coraz więcej odgłosów nocnego lasu. Okazuje się też, że tą latarką jesteśmy w stanie oświetlić dwa, maksymalnie trzy metry szlaku. Na moje pytanie, czy druga jest mocniejsza, Maciek odpowiedział, że nocą w lesie, lepiej widzieć mniej niż więcej.
Próbujemy.
Okazało się, że miał rację. W długim strumieniu mocniejszego światła do niepokojących odgłosów dochodzą nerwowo poruszające się cienie. Z lekkim niepokojem zaczęliśmy wypatrywać świecących w ciemności oczu a cała sytuacja sprowokowała nas do przeprowadzenia szybkiej ewidencji wyposażenia, które można zastosować ewentualnie jako broń przeciw Niedźwiedziom (no w końcu wspinaliśmy się na Medwiedin) lub też innym leśnym drapieżnikom. Wyszło nam, że mamy: chiński scyzoryk udający szwajcarski - sztuk jeden; lekkie statywy fotograficzne, które można wygiąć ręką - sztuk dwa; mikroskopijne latarki ledowe, które nikomu krzywdy nie zrobią - sztuk dwie; oraz laserowy wskaźnik astronomiczny, który niestety nie jest mieczem Jedi - sztuk jeden. Na upartego można jeszcze doliczyć czekoladowe babeczki, którymi można skutecznie ciskać w napastnika - sztuk dziesięć. Po przeprowadzeniu tej niezbyt optymistycznej wyliczanki znacznie bardziej żwawym krokiem ruszyliśmy dalej.
Droga do Górnych Miseczek (
Horni Misecky) gdzie planowaliśmy zrobić jedyny postój miała nam zająć 55 minut. Poganiani jednak płatającą figle wyobraźnią przeszliśmy ten odcinek w 35 minut zaskoczeni swoim tempem. Po nabraniu oddechu i kilku kęsach wspomnianych babeczek postanowiliśmy skrócić sobie podejście na Medwiedin i zamiast iść dalej czerwonym szlakiem (po zaczynającej się właśnie w tym miejscu nieprzyjemnej dla marszu asfaltowej drodze!) ruszyliśmy w górę fragmentem wykarczowanego lasu stanowiącym dzisiaj trasę narciarską. Dolną część pokonaliśmy w miarę gładko, górną za to zaczęliśmy przeklinać mniej więcej od połowy, gdzie wzrosło nachylenie stoku. Dla kurażu zacząłem sobie wyobrażać śmigającą tutaj zimą w dół
Lindsey Vonn. Nie podejmuje się zgadywać co sobie dla dodania animuszu wyobrażał Szwagier.
Na szczycie stoku okazało się, że pięknie świecące przez cały czas trwania naszego podejścia gwiazdy zostają przykryte coraz gęstszymi chmurami. To zmobilizowało nas do jeszcze szybszego marszu w kierunku wierzchołka Medwiedina, w końcu to właśnie gwiaździste niebo chcieliśmy uchwycić na swoich fotografiach. Zbliżając się do stacji kolejki krzesełkowej najpierw usłyszałem jak Maciek przystaje a potem jak ciśnie przez usta:
Kurwa! Pies!
Zmroziło mnie i w ułamku sekundy przemknęło przez głowę, jak skończonym idiotą trzeba być by nie pomyśleć, że przecież górnej stacji kolejki krzesełkowej musi nocą ktoś lub coś pilnować. Ścisnąłem pośladki zastanawiając się na kogo rzuci się pierwszy i w którą stronę ewentualnie uciekać, gdy nagle przypominałem sobie, że jak byliśmy tam za dnia to... w pobliżu pasły się kozy. To właśnie jedna z nich spoglądała na nas leniwie swym świecącym wzrokiem. Tętno spadło mi do normalnego poziomu dopiero po 20 minutach.
Szybko obeszliśmy cały teren dokoła i jako, że jedyny fragment nieba, na którym pobłyskiwały gwiazdy znajdował się centralnie nad stacją wspomnianego wyciągu krzesełkowego zdecydowaliśmy się na umieszczenie go w swoich kadrach, co okazało się nie lada wyzwaniem. Przez wizjer aparatu kompletnie nic nie widać, mocniejsza latarka pozwala zorientować się co nieco w kompozycji jednak nawet przy jej zastosowaniu, prawdziwym wyzwaniem dla mojego archaicznego sprzętu było ustawienie ostrości w takich warunkach. Przydał się tutaj przywołany wcześniej laserowy wskaźnik astronomiczny. Przygotowując się do pierwszego naświetlenia zmroziło nas po raz drugi. W zupełnej ciszy nagle coś przeszło między naszymi nogami. Z wrażenia niemalże upuściłem latarkę. Tym razem sprawcą zamieszania okazał się mieszkający w budynku kolejki kot, który właśnie urządzał sobie polowanie na myszy.
Po pstryknięciu pierwszego, próbnego zdjęcia poczuliśmy się jak na stacji księżycowej. Gwiaździste niebo nad futurystycznymi budynkami kolejki oświetlonymi czerwonym światłem pobliskiej wieży radiowej. Byliśmy zaskoczeni jak dużo świateł wpada na matrycę, świateł, których nie sposób zaobserwować gołym okiem.
|
Naświetlanie 30 sekund, pozowala na 'zatrzymanie' gwiazd w kadrze. |
|
Przy naświetlaniu 2 min, już wyraźnie widać ruch gwiazd - a raczej Ziemi :) |
Kadrowanie, eksperymenty z naświetlaniem i walka z zimnem (temperatura spadła poniżej 10 stopni i choć byliśmy na to przygotowani to stojąc nieruchomo nad statywem bardzo nam to dokuczało) zabrały nam tyle czasu, że nawet się nie spostrzegliśmy kiedy wiatr przegnał chmury z innych części nieba. Powoli też zaczynało się robić coraz widniej. Przenieśliśmy się na drugi koniec góry chcąc uchwycić gwiazdy nad miasteczkami. Zarejestrowana na matrycy łuna świateł z tych malutkich mieścinek była ogromna - aż strach sobie wyobrazić jak jest na przykład nad Las Vegas.
|
Niebo i łuny świateł z naprawdę małych mieścinek. |
|
Pędzące chmury, powoli wstaje dzień. |
Po kilkunastu minutach zrobiło się na tyle widno, że na niebie pozostało tylko kilka, najmocniej świecących gwiazd. Cierpliwie zaczęliśmy oczekiwać na wschód słońca, które miało się pojawić gdzieś w okolicach całkiem dobrze widocznej ze zbocza Medwiedina Śnieżki. Maciek zniknął ze swoim sprzętem w lesie w poszukiwaniu ciekawych kadrów, ja natomiast w asyście kota, co do którego zacząłem nabierać paranoicznych podejrzeń rozłożyłem się wzdłuż wiodącej na wschód trasy narciarskiej. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...