niedziela, 27 kwietnia 2014

Deszczowe precjoza

W tym roku nadejścia Wiosny nie obwieściły ani nagły skok temperatur, ani eksplozja kolorów, ani bukiet kwiatowych zapachów, ani nawet kichanie alergików. W tym roku Wiosna, zawstydzona nieco niewidzialną Zimą, objawia się najmocniej pod postacią krótkich, kilkuminutowych zaledwie ulew. Szczególnie upierdliwych dla kogoś, kto o piątej rano czeka nad jeziorem na ciepłe światełko wschodzącego słońca, które ostatecznie nie potrafi przebić się przez gęste obłoki. W zamian, pojęcia nie mam za jakie to przewiny, z nieba spada deszcz, przyozdabiając wszystkie rośliny w piękne choć efemeryczne klejnoty z kropel.




poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Po drugiej stronie lustra

Wspinaczka nie była dla mnie celem samym w sobie. Raczej już, ścieżką prowadzącą na drugą stronę lustra codzienności. Do konkretnego miejsca, wprost w konkretną chwilę. Po to, by utrwalić tą jakże przedziwną geografię.

Fotografowanie, jest dla mnie czymś więcej niż banalnym skupianiem fotonów na delikatnej powierzchni światłoczułego materiału. To niemalże mistyczny proces osamotnienia, podczas którego niczym niepokorny demiurg formuję świat. Przez krótką chwilę, ułamek sekundy zaledwie, zamrażam czas. Zamrażam historię.

I choć tym razem, natura była dla mnie zdecydowanie zbyt łaskawa, bezchmurne niebo jest bowiem przekleństwem każdego pejzażysty, to przez trzy długie godziny poranka w całkowitej samotności, bezwstydnie przyglądałem się krajobrazowi po drugiej stronie lustra.




czwartek, 10 kwietnia 2014

Into thin air

Wlokę się z tyłu, dobre kilkadziesiąt metrów za swoimi kompanami. To z jednej strony pozwala mi kontrolować tempo wchodzenia i odpowiednio dobierać interwały odpoczynku, z drugiej zaś, wyraźnie spowalnia chłopaków, którzy poruszają się w przodzie na tyle wolno, by cały czas mieć mnie w zasięgu wzroku. Tak na wszelki wypadek, gdybym spadł. Albo dostał zawału, co zważając na moją kondycję jest dużo bardziej prawdopodobne.


Odwracam się chcąc sprawdzić jaki odcinek już przeszedłem, zapominając, że w śnieżnobiałych górach nie sposób poprawnie ocenić odległości. To, co początkowo jawi się być blisko, za sprawą czarcich sztuczek i na przekór fizyce, oddala się podczas podchodzenia. Tym razem kilkaset metrów poniżej widzę sylwetkę chaty, w której nocowaliśmy i kolejny już dzisiaj raz, mimo zmęczenia, głębokim wdechem składam hołd świeżemu, górskiemu powietrzu. Mimowolnie wzdrygam się na wspomnienie kompaktowego pokoiku wypełnionego w znaczącej części dwoma trzypiętrowymi łóżkami, w którym pięciu facetów po nocach uparcie suszy przepocone skarpety i kalesony.


Wspinam się zacienioną i dzięki temu wciąż jeszcze zmrożoną częścią szlaku. Raki swobodnie wbijają się w śnieg, mógłbym nawet zaryzykować, że maszeruje się całkiem przyjemnie, gdyby nie rosnące z każdym kolejnym krokiem nachylenie trasy. Z wysiłku zaczyna zasychać mi w gardle. Wówczas nie mam jeszcze bladego pojęcia, że cztery godziny później będę bardzo poważnie zastanawiać się nad jedzeniem śniegu, po to tylko by zaspokoić pragnienie.

 
Dzielimy się na dwie drużyny. Pierwsza wjedzie na szczyt oblodzoną ścianą, w sposób taternicki. Druga, ze mną w składzie, wejdzie klasyczną i znacznie łatwiejszą, zimową drogą przez przełęcz. Rozpoczynam mozolne podejście stromym grzbietem. Po kilku minutach wspinaczki, gdy nachylenie nieznośnie rośnie, i kiedy już z trudem łapię nie tylko oddech ale i równowagę, mój organizm przechodzi w tryb, w którym znacznie mają najprostsze czynności. Wdech, wbicie czekana, prawa noga, lewa noga, wydech. Wdech, czekan, noga, noga, wydech. Nic więcej. Absolutna pustka w głowie. Byle do przodu, byle w górę.


Pierwszym uczuciem, które dopada mnie, gdy po godzinie zbliżam się wreszcie do grani jest ulga. Chwilę później przychodzi radość. Stopniowo wyłania się przede mną najwyższy punkt grani. Jeszcze tylko kilka kroków i staję na wąskiej ścieżce, wiodącej wzdłuż spadających blisko 400 metrów w dół ścian. Wtedy znienacka nadchodzi strach. Momentalnie dopada mnie całkowicie niespodziewany lęk przestrzeni, szczególnie zaskakujący dla kogoś, kto dwadzieścia pięć lat temu biegał po dachach dziesięciopiętrowych bloków rozciągając kable nielegalnej sieci. Mimowolnie drętwieją mi wszystkie mięśnie i potrzebuję dobrych kilkudziesięciu sekund by rozluźnić je na tyle by zdjąć plecak i wyjąć aparat.


W nagrodę nadchodzi cisza. Cisza absolutna. Taka, jakiej nie sposób doświadczyć nigdzie indziej. Cisza która zachwyca. Cisza, która koi. Cisza, która odrobinę przeraża. W nagrodę nadchodzi horyzont. Horyzont, który onieśmiela. Horyzont, który powoduje, że czuję jaką pieprzoną, mikroskopijną i nieważną, cząstką świata jestem. W nagrodę nadchodzi błoga samotność.

Samotność, która sprawia, że wraz z Hornbeinem zastanawiam się, czy nie przeszedłem całej tej długiej drogi tylko po to, by zrozumieć, że szukałem czegoś, co zostawiłem za sobą...



Postscriptum
Autor jest w pełni świadomy różnic między wielomiesięczną wspinaczką na Mount Everest, a kilkugodzinnym podejściem na Baranie Rogi w Tatrach Wysokich, nawet jeśli ma to miejsce zimą. Potrafi także, wyobrazić sobie różnice logistyczne, tlenowo-wysiłkowe i przede wszystkim mentalne pomiędzy wspomnianymi powyżej wyzwaniami. Nie mógł jednak sobie odmówić zatytułowania tego wpisu tak a nie inaczej, za co grzecznie prosi pana Jona Krakauera o wybaczenie.

By być całkowicie szczerym ze swoim czytelnikiem autor wspomnieć musi także, że siedząc na grani, oprócz słów Thomasa Hornbeina przyszły mu do głowy różne "złote myśli" autorstwa Paulo Coehlo, których jednak w tekście nie wymienił, by nie zszargać sobie opinii ;)

czwartek, 3 kwietnia 2014

To, co pozostaje...

To, co pozostaje to:
Pocięte rakami spodnie, palec w kolorze indygo, naderwany mięsień łydki, cieknący po plecach pot, zażenowanie własną kondycją, śnieg, który jest twoim wrogiem.

To, co pozostaje to:
Wszechobecna cisza, niebo w kolorze lapis-lazuli, majestat białych gór, błoga samotność, endorfiny triumfu, ogrom przestrzeni, śnieg, który jest twoim przyjacielem.

Tatry Wysokie, Widok z Baraniej Przełęczy (2393 m n.p.m.), 30.03.2014