środa, 23 grudnia 2009

A new day has come...

Gdy pierwszy raz zobaczyłem Reverie Vincent'a Laforet'a wbiło mnie w fotel. Kilka godzin temu miałem okazję zobaczyć kolejną produkcję tego wybitnego fotografa - Nocturne.

A tutaj link do Nocturne'a Full HD 1080p

Tym razem całość nakręcona...
Canonem 1D MKIV, w ISO 6400 bez stosowania dodatkowego oświetlania no i oczywiście w FULL HD 1080P.

Możliwośc kręcenia filmów w tak wysokiej rozdzielczości z zastosowaniem klasycznej optyki do lustrzanek Canona to prawdziwa Magia. Ujęcia z szerokim kątem (12-16mm), ujęcia z portretówek z przysłoną f/1.4 a do tego parę kompozycji z obiektywami Tele - wszystko to sprawia, że film jak by nie było z lustrzanki jest nie do odróżnienia od profesjonalnej produkcji.

A gdyby ktoś jeszcze nie widział to poniżej Reverie. Nakręcona Canonem 5D Mark III.
A tutaj link do Reverie w HD 720p


To naprawdę początek czegoś nowego dla wszystkich fotografów.
--------------------------------------------------------------------

Poniżej kilka scenek z cyklu Behind... czyli jak to wszystko zostało zrobione.


poniedziałek, 21 grudnia 2009

Polar Express...

Na większy foto-wypad wybieraliśmy się z Bartkiem od dobrych kilku weekendów. Niestety, zawsze coś stawało na przeszkodzie: brak czasu, brak zdrowia czy też mój brak lecytyny.

Ale za to jak już się wybraliśmy to fiu, fiu. Lepiej trafić nie mogliśmy.

Niedziela, szósta zero, zero. Temperatura -15C, drogi kompletnie nieprzejezdne, śnieg wciąż sypie.

Kierunek: Tychy.
Miejsce: Jezioro Paprocańskie.

Wobec tak życzliwej aury nie powinienem już wspominać o sensie (a raczej jego braku) wyjeżdżania w środku nocy nad jezioro, którego się nigdy w życiu wcześniej nie widziało. No i żaden z nas nie wie jak tam dojechać.

Z oszałamiającą prędkością 50km/h udało nam się dotrzeć pod słynną tyską Piramidę (nieco przypadkowo, po prostu podczas hamowania zniosło nas we właściwą stronę) a stamtąd ruszyliśmy w kierunku jeziora. Pierwsze, co zauważyliśmy to, to że wszędzie było naprawdę...

...biało.
Kilka kroków dalej, mimo mrozu zrobiło się nawet...

...wesoło.
(Swoją drogą czy 'abstynencki klub żeglarski' to nie jest oksymoron?. A tak z zawodowego punkty widzenia, mój szczery podziw wzbudził tak zwany 'sygnalizator wyniesiony', bardzo wysoko wyniesiony.)

Pełznąc dalej wzdłuż brzegu zorientowaliśmy się, że nawet jeśli coś z tego wschodu słońca będzie, to my z pewnością znajdujemy się po niewłaściwej stronie jeziora. Bieg (no dobra, szybki marsz :-)) oprócz powrotu bólu w mojej niegdyś skręconej kostce, sprawił, że zaczęliśmy zwracać uwagę na smagające nas po twarzy gałęzie i zauważyliśmy, że dookoła jest naprawdę...

...leśnie

Wreszcie, słońce powoli zaczęło się przebijać przez chmury zabarwiając całą okolicę w zaskakujące...

...kolory
Przy tej gonitwie nawet nie spostrzegliśmy jak z pod tyskiej piramidy dotarliśmy aż do zameczku myśliwskiego książąt pszyczyńskich w...

...Promnicach.

Dana nam była możliwość podglądania rezydencji z drugiego brzegu zalewu co jest wyłącznie zimowym przywilejem (latem widok zasłaniają zarośnięte drzewa i krzewy). Zmarznięci, fragmentami nieco przemoczeni po niemal 4 godzinach podjęliśmy męską decyzję o powrocie. Jeszcze tylko...

...ostatnia fota Bartka.
A w domku tosty i ciepła herbatka :).

PS. Klikanie na zdjęciach pomaga w ich odbiorze ;)

środa, 16 grudnia 2009

K-202

Jacek Karpiński w 1971 roku ma 44 lata. Za sobą udział w Powstaniu Warszawskim zakończony ciężką raną, tytuł magistra politechniki, konstrukcję AKAT-1 pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych, komputer KAR-65 dwukrotnie szybszy i 30 krotnie tańszy niż popularne wówczas komputery Odra oraz prezentację pierwszego na świecie minikomputera K-202, który pracował z szybkością miliona operacji na sekundę i był kilka razy szybszy niż komputery IBM stworzone 10 lat później.

Karpiński w połowie lat 60 wpadł na pomysł którym nikomu innemu nie mieścił się wówczas w głowie - komputer, który można zamknąć w walizce. Już wcześniejszy jego wynalazek KAR-65 zbudowany był inaczej niż wszystkie maszyny na świecie, bo jak mówi sam Karpiński:

"[..]ja naprawdę nie wiedziałem, jak się buduje komputery gdzie indziej.",

mimo to w czasach gdy komputer zajmował duży pokój, pomysł na minikomputer wydawał się prawdziwym szaleństwem. Chociaż K-202 był jednak nieco większy niż dzisiejsze laptopy to bez wątpienia był konstrukcją, która wyprzedzała swoją epokę co najmniej o dekadę.

O tym jak potoczyły się dalej losy genialnego polskiego wynalazcy i o tym co ma on wspólnego z Billem Gatesem i prawdziwymi świniami przeczytać można w fenomenalnym reportażu Piotra Lipińskiego: Polski Bill Gates i świnie.

Autorem fotografii konstruktora jest: Paweł Kozioł 2009-04-17.
Autora fotografii reklamowej K-202 nie znam.
Zdjęcie z http://brain.fuw.edu.pl/~durka/var/K202/

niedziela, 13 grudnia 2009

Dwa wcielenia Marty...

Brrr... Zaczęło się cztery miesiące syfu. No ale, przynajmniej dzieciaki (a właściwie jak na razie to tylko jeden dzieciak) się cieszą.

Na śmierć zapomniałem, że dzisiaj czekał mnie wypad na foty z kumplem. Foto-zaległości postanowiłem jednak nadrobić (za sprawą szczególnej namowy Magdy, jakoby to dzieciaki nie miały żadnych nowych zdjęć). Efekty poniżej.

Dzisiaj dwa wcielania Marty:

Prawie Jak Baletnica

Prawie jak Roald Amundsen

czwartek, 8 października 2009

Sisters...

Ufff.... Dawno tutaj nie zaglądałem. Pracowite dni i czasu cholernie mało, dlatego będzie krótko lecz treściwie.

Proudly present Martunia and Marysia: The Sisters ;)

wtorek, 1 września 2009

D-Day

Dzisiaj wielkie wydarzenie w naszej rodzinie...

I bynajmniej nie chodzi mi o rocznicę wybuchu II Wojny Światowej ani o przemówienie goszczącego z tej okazji w Polsce premiera Putina.

Dzisiaj Marta poszła pierwszy raz do przedszkola :)

W sumie to już najwyższa pora żeby przemądrzała dzikuska wyszła do ludzi i zaczęła się porozumiewać z kimś w swoim wieku.

Nastawienie Marty: Niezwykle pozytywne. Od dwóch tygodni w domu w nic innego niż 'w przedszkole' nie chciała się bawić. Przy tym zabawa była tak intensywna, że powoli zaczęliśmy współczuć zarówno dzieciakom z grupy Marty jak i jej wychowawczyni.

Nastawienie Rodziców: W związku z powyższym a także dogłębną znajomością prawdziwej natury naszego szkraba nieco mniej entuzjastyczne. Prawdę mówiąc to pełne obaw. Z jednej strony nieco więcej czasu w domu by zająć się Marysią i bezcenna dla każdego malucha możliwość obcowania z rówieśnikami (skutecznie odebrana nam po przeprowadzce - żeby dojść do najbliższego placu zabaw trzeba było wziąć ze sobą suchy prowiant na conajmniej trzy dni), a z drugiej strony niepokój o to czy ktoś nad tym żywiołem zapanuje.

Zapanował.
Wrażenia Marty z pierwszego dnia bezcenne:

- Marta no i jak było w przedszkolu?
- Fajnie.
- A co robiłaś?
- Nic. Pani mi przytrzasnęła palec drzwiami.



Powyżej Marta w swoim rowerowym wcieleniu, sierpień 2009.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Lód


Z Lodem Jacka Dukaja jest jak niemal z każdą jego powieścią. Przez pierwsze siedem, osiem stron zgrzytam zębami pod naporem nowych pojęć, słów i nazwisk; Przecieram oczy z trudnością wpatrując się w prawdopodobnie najmniejszą na świecie czcionkę; Chwilami zmuszam się by powrócić do wcześniejszego akapitu aby zrozumieć sens dialogu bądź - jak to u Jacka bywa - rozbudowanego zdania. Czasami nawet odkładam Dukaja na półkę, niech poczeka na mój lepszy dzień.

Lód czekał na swój dzień siedem miesięcy. O trzy mniej niż wcześniejsze Inne Pieśni i pięć mniej niż Czarne Oceany (przy tym progresie dostrzegam pewną szansę, na przeczytanie następnej powieści zaraz po przyniesieniu z księgarni). Tym razem Dukaj na pierwszych stronach wymalował swoim piórem skutą lodem Warszawę trzeciej dekady XX w. pod rosyjskim panowaniem z całym inwentarzem rosyjskich nazw, nazwisk i słów (Bogu dzięki, że nie zdecydował się ich pisać cyrylicą bo pewnie przeszło mu to przez myśl) a głównym bohaterem powieści uczynił kontestującego arystotelowską logikę polskiego matematyka. I choć przebrnąłem dopiero przez niecałe sto pięćdziesiąt stron tej liczącej ich ponad tysiąc bukwy a Benedykt Gierosławski jest dopiero na samym początku swej podróży na Syberię to znów zgrzytam zębami.

Zgrzytam zębami z zazdrością niespełnionego grafomana, który chyli czoła przed literackim kunsztem Dukaja; Przecieram oczy ze zdumieniem wgłębiając się w misternie skonstruowany świat wielowymiarowej logiki, polityki i - nade wszystko - Lodu; Chwilami zmuszam się by powrócić do fenomenalnego akapitu w którym mister Dragan okazuje się być Nikolą Teslą. I tylko jedna rzecz w tym zakończeniu różnić się będzie od wstępu: Z pewnością nie zamierzam odkładać Dukaja na półkę przez następne kilka dni.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Psia Opowieść

Ewka zawsze chciała mieć dużego psa.

A jeśli już nie dużego, to przynajmniej: średniego psa.

Nie żeby miała coś do małych piesków, tych wszystkich pudli, jamników czy sarenek. O nie! Po prostu chciała coś, co wygląda jak pies a nie jak nietoperz na czterech łapach.

Facet na targu w Będzinie (lub Będziniu - jak kto woli) miał w koszyku gromadkę szczeniaków. W oko wpadł nam szczególnie jeden: drobny, w biało-czarne łaty z miękką sierścią. Wyglądał jak pluszowy. Spojrzeliśmy na siebie z Magdą i decyzja zapadła. Jeszcze tylko pytanko do faceta: A czy przypadkiem nie będzie za mały?

Za mały!? Na pewno nie!

Pierwsze dni niepewności.
Jakiś taki mało ruchliwy, ciągle śpi, nic nie je i ledwo chodzi. A gdy już chodzi to kołysze się na wszystkie strony jakby grunt sam uciekał mu spod nóg. Kiedy spał kilka razy sprawdzałem czy oddycha i pomyślałem wtedy: Boże, czy on chociaż doczeka przyjazdu Ewki?

Doczekał...

I na pewno nie jest za mały!
Zaryzykować można nawet tezę, że jest nieco... za duży.
Zdarza mu się aportować podkłady kolejowe.

Powyżej Frodo (80kg) wyprowadzający Ewkę (50kg) na spacer

środa, 29 lipca 2009

Zee Germans...

Nie tylko motorowym światem wstrząsnął dzisiaj (właściwie to już wczoraj) news o wycofaniu się BMW Sauber z F1. Portale prześcigają się w coraz bardziej wymyślnych Headline'ach i informacjach o tym kto, gdzie, kiedy, kogo i dlaczego od tyłu?

Dla mnie niezmiennie i niezmiernie zabawnym jest to, że BMW Sauber był - mimo faktu zatrudniania wielu obcokrajowców - na wskroś niemieckim teamem, można powiedzieć, że prawdziwym uosobieniem stereotypów o Niemcach.

Jedynym w F1, który miał na czele DOKTORA,
Jedynym w F1, który miał PLAN,
Jedynym w F1, który założył swojemu zawodnikowi koła lewe na prawe :)

No i skończyli jak zawsze. Zee Germans:

poniedziałek, 20 lipca 2009

Wakacyjne leżakowanie...

Poniedziałkowy Wieczór.
Dwudziesta druga zero, zero.
Urlopik.
Właściwie to trzeci dzień urlopiku... A precyzyjniej - trzeci wieczór urlopiku...

Przede mną: Heineken w butelce, Timecatcher w laptopie i Umberto Eco w czarnej okładce.
Za mną: Harlan Coben w paperback'u, rowerowy trip ze szwagrem i krzesło... A precyzyjniej - oparcie krzesła.

Naciskam podgląd, oglądam, cofam się i klikam klika enterów. Tekst oprócz treści musi mieć swój rytm. Rytm którym teraz nadaję. Pojedyncze łyki z zielonej butelki, szybkie spojrzenia na ekran, krótkie zdania. Urlopowy Rytm.

Dzisiaj, wreszcie załapałem wakacyjny 'feeling'. Dopiero przy sto któreś stronie Cobena zorientowałem się, że już to czytałem. Co mi tam... Doczytałem do końca. Lubię ten patetyczny początek "Kiedy trafiła mnie pierwsza kula pomyślałem o swojej córce" i ten hollywoodzki koniec "Potem zamykam drzwi i biorę moją córeczkę na ręce". Nie wiem tylko na cholerę te czterysta piętnaście stron pomiędzy. Czyta się jak popcorn. Szybko i przyjemnie, tylko czasem zęby bolą. Chociaż, to dobrze, że Seidman znajduje córkę.


Teraz patrzę na Tajemniczy Płomień Królowej Loany. Czarna okładka, biało-czerwona czcionka i kadry z komiksów. W bibliotece obiecałem sobie, że nie będę czytał noty wydawcy z tyłu okładki... Przeczytałem... Zapowiada się na lekko post-modernistyczny bełkot i zabawę konwencjami. A niech Umberto ma swoją szansę. Autor, który robi głównym bohaterem swojej powieści Antykwariusza zawsze dostanie u mnie szansę. Z resztą należy mu się za Wahadło Foucaulta.

Drugi Heineken. Tylko otwieracza nie mogę znaleźć. Sekunda...
Przybył szwagier z odsieczą. Na szczęście.

Po rowerku trochę kostka boli. No, ale nie trzeba było jej skręcać klika miesięcy wcześniej... Albo przynajmniej pójść do lekarza... Z drugiej strony skąd u licha mogłem w kwietniu wiedzieć, że za trzy miesiące będę jeździł na rowerze? Prorok jakiś czy co?

A tak swoją drogą jak jeszcze raz klawiatura przełączy mi się na Polski(214) to mnie chuj trafi.

Na Timecatcher trzech nowych landszaftowych fotografów. Fajni. Tacy naturalni. Za to Patrick wrzucił swoje landryny z opisami jak z ulotki scientologów: "Most people are too blind to see that Heaven is here on Earth.". Skąd on ma tyle czasu na podziwianie przyrody między dobieraniem obiektywu, ustawianiem statywu, czekaniem na dobre światło i przygotowywaniem filtrów? Geniusz jakiś czy co?

Nic to... Pozostaje pozazdrościć kolesiowi...
Pora zawinąć na noc do portu...