Dwudziesta druga zero, zero.
Urlopik.
Właściwie to trzeci dzień urlopiku... A precyzyjniej - trzeci wieczór urlopiku...
Przede mną: Heineken w butelce, Timecatcher w laptopie i Umberto Eco w czarnej okładce.
Za mną: Harlan Coben w paperback'u, rowerowy trip ze szwagrem i krzesło... A precyzyjniej - oparcie krzesła.
Naciskam podgląd, oglądam, cofam się i klikam klika enterów. Tekst oprócz treści musi mieć swój rytm. Rytm którym teraz nadaję. Pojedyncze łyki z zielonej butelki, szybkie spojrzenia na ekran, krótkie zdania. Urlopowy Rytm.


Drugi Heineken. Tylko otwieracza nie mogę znaleźć. Sekunda...
Przybył szwagier z odsieczą. Na szczęście.
Po rowerku trochę kostka boli. No, ale nie trzeba było jej skręcać klika miesięcy wcześniej... Albo przynajmniej pójść do lekarza... Z drugiej strony skąd u licha mogłem w kwietniu wiedzieć, że za trzy miesiące będę jeździł na rowerze? Prorok jakiś czy co?
A tak swoją drogą jak jeszcze raz klawiatura przełączy mi się na Polski(214) to mnie chuj trafi.
Na Timecatcher trzech nowych landszaftowych fotografów. Fajni. Tacy naturalni. Za to Patrick wrzucił swoje landryny z opisami jak z ulotki scientologów: "Most people are too blind to see that Heaven is here on Earth.". Skąd on ma tyle czasu na podziwianie przyrody między dobieraniem obiektywu, ustawianiem statywu, czekaniem na dobre światło i przygotowywaniem filtrów? Geniusz jakiś czy co?
Nic to... Pozostaje pozazdrościć kolesiowi...
Pora zawinąć na noc do portu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz