Odwracam się chcąc sprawdzić jaki odcinek już przeszedłem, zapominając, że w śnieżnobiałych górach nie sposób poprawnie ocenić odległości. To, co początkowo jawi się być blisko, za sprawą czarcich sztuczek i na przekór fizyce, oddala się podczas podchodzenia. Tym razem kilkaset metrów poniżej widzę sylwetkę chaty, w której nocowaliśmy i kolejny już dzisiaj raz, mimo zmęczenia, głębokim wdechem składam hołd świeżemu, górskiemu powietrzu. Mimowolnie wzdrygam się na wspomnienie kompaktowego pokoiku wypełnionego w znaczącej części dwoma trzypiętrowymi łóżkami, w którym pięciu facetów po nocach uparcie suszy przepocone skarpety i kalesony.
Wspinam się zacienioną i dzięki temu wciąż jeszcze zmrożoną częścią szlaku. Raki swobodnie wbijają się w śnieg, mógłbym nawet zaryzykować, że maszeruje się całkiem przyjemnie, gdyby nie rosnące z każdym kolejnym krokiem nachylenie trasy. Z wysiłku zaczyna zasychać mi w gardle. Wówczas nie mam jeszcze bladego pojęcia, że cztery godziny później będę bardzo poważnie zastanawiać się nad jedzeniem śniegu, po to tylko by zaspokoić pragnienie.
Dzielimy się na dwie drużyny. Pierwsza wjedzie na szczyt oblodzoną ścianą, w sposób taternicki. Druga, ze mną w składzie, wejdzie klasyczną i znacznie łatwiejszą, zimową drogą przez przełęcz. Rozpoczynam mozolne podejście stromym grzbietem. Po kilku minutach wspinaczki, gdy nachylenie nieznośnie rośnie, i kiedy już z trudem łapię nie tylko oddech ale i równowagę, mój organizm przechodzi w tryb, w którym znacznie mają najprostsze czynności. Wdech, wbicie czekana, prawa noga, lewa noga, wydech. Wdech, czekan, noga, noga, wydech. Nic więcej. Absolutna pustka w głowie. Byle do przodu, byle w górę.
Pierwszym uczuciem, które dopada mnie, gdy po godzinie zbliżam się wreszcie do grani jest ulga. Chwilę później przychodzi radość. Stopniowo wyłania się przede mną najwyższy punkt grani. Jeszcze tylko kilka kroków i staję na wąskiej ścieżce, wiodącej wzdłuż spadających blisko 400 metrów w dół ścian. Wtedy znienacka nadchodzi strach. Momentalnie dopada mnie całkowicie niespodziewany lęk przestrzeni, szczególnie zaskakujący dla kogoś, kto dwadzieścia pięć lat temu biegał po dachach dziesięciopiętrowych bloków rozciągając kable nielegalnej sieci. Mimowolnie drętwieją mi wszystkie mięśnie i potrzebuję dobrych kilkudziesięciu sekund by rozluźnić je na tyle by zdjąć plecak i wyjąć aparat.
W nagrodę nadchodzi cisza. Cisza absolutna. Taka, jakiej nie sposób doświadczyć nigdzie indziej. Cisza która zachwyca. Cisza, która koi. Cisza, która odrobinę przeraża. W nagrodę nadchodzi horyzont. Horyzont, który onieśmiela. Horyzont, który powoduje, że czuję jaką pieprzoną, mikroskopijną i nieważną, cząstką świata jestem. W nagrodę nadchodzi błoga samotność.
Samotność, która sprawia, że wraz z Hornbeinem zastanawiam się, czy nie przeszedłem całej tej długiej drogi tylko po to, by zrozumieć, że szukałem czegoś, co zostawiłem za sobą...
Postscriptum
Autor jest w pełni świadomy różnic między wielomiesięczną wspinaczką na Mount Everest, a kilkugodzinnym podejściem na Baranie Rogi w Tatrach Wysokich, nawet jeśli ma to miejsce zimą. Potrafi także, wyobrazić sobie różnice logistyczne, tlenowo-wysiłkowe i przede wszystkim mentalne pomiędzy wspomnianymi powyżej wyzwaniami. Nie mógł jednak sobie odmówić zatytułowania tego wpisu tak a nie inaczej, za co grzecznie prosi pana Jona Krakauera o wybaczenie.
By być całkowicie szczerym ze swoim czytelnikiem autor wspomnieć musi także, że siedząc na grani, oprócz słów Thomasa Hornbeina przyszły mu do głowy różne "złote myśli" autorstwa Paulo Coehlo, których jednak w tekście nie wymienił, by nie zszargać sobie opinii ;)
Kapitalne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńSuper tekst
Dzięki. Chociaż to gruba przesada.
Usuń"Za zimno na sandały", P.Coelho.
OdpowiedzUsuńO właśnie! Dokładnie, coś w tym stylu! ROTFL.
UsuńROTFL
UsuńNajwiększa z największych mądrości P.Coelho
Ever
Zacny cel, piękny dzień :) Chciałoby się tylko więcej zdjęć... ;)
OdpowiedzUsuńBędą, będą. Choć znacznie więcej z Doliny Pięciu Stawów Spiskich niż wejścia na Baranie. W dolinie jakoś łatwiej mi było aparat wyjąć ;)
UsuńWspaniale! Również poproszę o więcej zdjęć :-P Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTwoje życzenie Tomku, zostanie wkrótce spełnione ;) Chociaż się nam całkowicie niefotograficzne, nawet bez jednej chmurki, niebo trafiło.
UsuńPo "Into thin air" Krakauera do dziś chodzę po ścianach, pisałam o tej książce rok temu akurat. Sama wspinam się li i jedynie teoretycznie, w wyobraźni, głównie czytając książki o wspinaniu innych. Teraz na tapecie "Ścieżki chwały" Jeffreya Archera.
OdpowiedzUsuńTwoja historia wspaniała. A górom (każdym) wielki pokłon :)
A po tych ścianach to aby w uprzęży i rakach, tak dla bezpieczeństwa? ;)
UsuńNieustająco bez asekuracji...
UsuńŚwietny tekst, który, chociaż przez chwile pozwolił znów poczuć zapach śniegu w górach.
OdpowiedzUsuńSuper historia.