czwartek, 27 września 2012

Kalambury

Ciepłe popołudnie. Magda przegoniła nas z domu wleczemy się więc wraz z dzieciakami po okolicy. Z każdym metrem dziewczyny coraz bardziej znudzone i marudne. Na ratunek rzucam pomysł by w coś zagrać. Marysia odpowiada, że możemy ale tylko w kalambury, na co z Martą przystajemy. 

Pytanie nr 1.
Kategoria: Zwięrzęta.
Które zwierzę wydaje taki odgłos: (w tym miejscu z ust Marysi wydobywa się coś przypominającego potężne, basowe chrapanie)?

No to próbujemy:
- Świnia?
- Nie.
- Prosiak?
- Nie.
- Wieprzek?
- Nie.
- No to może Dzik?
- Też nie.
- Guziec?
- Nie.

Zrezygnowani poddajemy się - W takim razie co to Marysia było za zwierzę?

- KUKUŁKA!

sobota, 15 września 2012

Kościół Pokoju

Kościół Pokoju w Świdnicy jest jedną z trzech świątyń protestanckich na Śląsku, na wybudowanie których w drugiej połowie XVII w., zgodę wyraził katolicki cesarz Ferdynand III Habsburg. Budowa kościołów w Jaworzu, Głogowie i Świdnicy mająca stanowić gest tolerancji dla przedstawicieli innego niż katolickie wyznania, mogła nastąpić tylko pod warunkiem, że do konstrukcji użyte zostaną wyłącznie materiały nietrwałe (drewno, słoma, piasek, glina) a okres, w którym świątynia powstanie nie będzie dłuższy niż 1 rok. Dodatkowo sam obiekt nie mógł posiadać bryły przypominającej kościół i musiał być zlokalizowany poza murami miasta.

Rzeczywiście, mimo dobudowania w 1708 roku dzwonnicy, Kościół Pokoju w Świdnicy swym kształtem nie przypomina klasycznej świątyni. Z zewnątrz trudno także oszacować jego rozmiar i pojemność. Dopiero po wejściu, z zaskoczeniem przekonałem się, że oprócz parteru wewnątrz znajdują się aż cztery piętra, które są w stanie pomieścić 7500 osób. Zadziwia również ilość zdobień, które w kościołach ewangelickich są zazwyczaj rzadko spotykane. Każdy element jest precyzyjnie wykończony a całość sprawia imponujące wrażenie. Otoczenie kościoła stanowi zabytkowy cmentarz, który przez 100 lat był jedynym miejscem pochówku dla Ewangelików w księstwie świdnickim. W 2001 roku świątynia została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Wnętrze Kościoła Pokoju w Świdnicy. Widok na ołtarz.
Ołtarz z 1752 roku autorstwa Gotfrieda Augusta Hoffmana.
Rzeźba pod amboną.
Jeden z cmentarnych nagrobków.
Widok na Kościół Pokoju w Świdnicy z zewnątrz

wtorek, 4 września 2012

Miss M.

Przeglądając dzisiaj  Zapiski Kiepsko Uczesane (kto jeszcze nie zna niech kliknie i w ramach pokuty przeczyta dziesięć dowolnie wybranych postów, bo warto) przyszło mi do głowy, że trzeba odnotować na blogu pierwsze dni Marty w szkole, tym bardziej, że trzy(!) lata temu zrobiłem to z okazji jej pierwszego dnia w przedszkolu.

O ile w dniu rozpoczęcia, które przebiegło zwyczajowo (akademia, przemówienia, występy itp.) nie liczyliśmy na żadne rewelacje, tak drugiego, zżerała nas ciekawość jak to w tej szkole było. Marta jak to Marta - całe popołudnie była bardzo oszczędna w dzieleniu się z nami swoimi wrażeniami. 

Język rozwiązał się jej dopiero wieczorem, podczas kąpieli, kiedy to stwierdziła, że w całej klasie tylko ona ma imię rozpoczynające się na literę "M". 

Po czym zapytana z kim siedziała w ławce, swobodnie odpowiedziała, że z Marzenką...

sobota, 1 września 2012

A Space Odyssey - Medvedin

U progu wejścia prowadzącego czerwonym szlakiem na Medwiedin (Medvedin) stanęliśmy kilka minut po północy. Przed nami - absolutna ciemność lasu; Za nami - ostatnie światła Szpindlerowego Młyna (Spindleruv Mlyn); Nad nami - nocne niebo pełne gwiazd. Zwiastun dobrej pogody.

Włączamy latarkę, drugą przezornie zostawiając na później i ruszamy. Po kilkudziesięciu krokach, kiedy nachylenie podejścia powoli odbiera nam oddech uniemożliwiając wesołą rozmowę zaczyna do nas docierać coraz więcej odgłosów nocnego lasu. Okazuje się też, że tą latarką jesteśmy w stanie oświetlić dwa, maksymalnie trzy metry szlaku. Na moje pytanie, czy druga jest mocniejsza, Maciek odpowiedział, że nocą w lesie, lepiej widzieć mniej niż więcej. 

Próbujemy. 

Okazało się, że miał rację. W długim strumieniu mocniejszego światła do niepokojących odgłosów dochodzą nerwowo poruszające się cienie. Z lekkim niepokojem zaczęliśmy wypatrywać świecących w ciemności oczu a cała sytuacja sprowokowała nas do przeprowadzenia szybkiej ewidencji wyposażenia, które można zastosować ewentualnie jako broń przeciw Niedźwiedziom (no w końcu wspinaliśmy się na Medwiedin) lub też innym leśnym drapieżnikom. Wyszło nam, że mamy: chiński scyzoryk udający szwajcarski - sztuk jeden; lekkie statywy fotograficzne, które można wygiąć ręką - sztuk dwa; mikroskopijne latarki ledowe, które nikomu krzywdy nie zrobią - sztuk dwie; oraz laserowy wskaźnik astronomiczny, który niestety nie jest mieczem Jedi - sztuk jeden. Na upartego można jeszcze doliczyć czekoladowe babeczki, którymi można skutecznie ciskać w napastnika - sztuk dziesięć. Po przeprowadzeniu tej niezbyt optymistycznej wyliczanki znacznie bardziej żwawym krokiem ruszyliśmy dalej.

Droga do Górnych Miseczek (Horni Misecky) gdzie planowaliśmy zrobić jedyny postój miała nam zająć 55 minut. Poganiani jednak płatającą figle wyobraźnią przeszliśmy ten odcinek w 35 minut zaskoczeni swoim tempem. Po nabraniu oddechu i kilku kęsach wspomnianych babeczek postanowiliśmy skrócić sobie podejście na Medwiedin i zamiast iść dalej czerwonym szlakiem (po zaczynającej się właśnie w tym miejscu nieprzyjemnej dla marszu asfaltowej drodze!) ruszyliśmy w górę fragmentem wykarczowanego lasu stanowiącym dzisiaj trasę narciarską. Dolną część pokonaliśmy w miarę gładko, górną za to zaczęliśmy przeklinać mniej więcej od połowy, gdzie wzrosło nachylenie stoku. Dla kurażu zacząłem sobie wyobrażać śmigającą tutaj zimą w dół Lindsey Vonn. Nie podejmuje się zgadywać co sobie dla dodania animuszu wyobrażał Szwagier.

Na szczycie stoku okazało się, że pięknie świecące przez cały czas trwania naszego podejścia gwiazdy zostają przykryte coraz gęstszymi chmurami. To zmobilizowało nas do jeszcze szybszego marszu w kierunku wierzchołka Medwiedina, w końcu to właśnie gwiaździste niebo chcieliśmy uchwycić na swoich fotografiach. Zbliżając się do stacji kolejki krzesełkowej najpierw usłyszałem jak Maciek przystaje a potem jak ciśnie przez usta:

Kurwa! Pies!

Zmroziło mnie i w ułamku sekundy przemknęło przez głowę, jak skończonym idiotą trzeba być by nie pomyśleć, że przecież górnej stacji kolejki krzesełkowej musi nocą ktoś lub coś pilnować. Ścisnąłem pośladki zastanawiając się na kogo rzuci się pierwszy i w którą stronę ewentualnie uciekać, gdy nagle przypominałem sobie, że jak byliśmy tam za dnia to... w pobliżu pasły się kozy. To właśnie jedna z nich spoglądała na nas leniwie swym świecącym wzrokiem. Tętno spadło mi do normalnego poziomu dopiero po 20 minutach.

Szybko obeszliśmy cały teren dokoła i jako, że jedyny fragment nieba, na którym pobłyskiwały gwiazdy znajdował się centralnie nad stacją wspomnianego wyciągu krzesełkowego zdecydowaliśmy się na umieszczenie go w swoich kadrach, co okazało się nie lada wyzwaniem. Przez wizjer aparatu kompletnie nic nie widać, mocniejsza latarka pozwala zorientować się co nieco w kompozycji jednak nawet przy jej zastosowaniu, prawdziwym wyzwaniem dla mojego archaicznego sprzętu było ustawienie ostrości w takich warunkach. Przydał się tutaj przywołany wcześniej laserowy wskaźnik astronomiczny. Przygotowując się do pierwszego naświetlenia zmroziło nas po raz drugi. W zupełnej ciszy nagle coś przeszło między naszymi nogami. Z wrażenia niemalże upuściłem latarkę. Tym razem sprawcą zamieszania okazał się mieszkający w budynku kolejki kot, który właśnie urządzał sobie polowanie na myszy.

Po pstryknięciu pierwszego, próbnego zdjęcia poczuliśmy się jak na stacji księżycowej. Gwiaździste niebo nad futurystycznymi budynkami kolejki oświetlonymi czerwonym światłem pobliskiej wieży radiowej. Byliśmy zaskoczeni jak dużo świateł wpada na matrycę, świateł, których nie sposób zaobserwować gołym okiem.

Naświetlanie 30 sekund, pozowala na 'zatrzymanie' gwiazd w kadrze.

Przy naświetlaniu 2 min, już wyraźnie widać ruch gwiazd - a raczej Ziemi :)

Kadrowanie, eksperymenty z naświetlaniem i walka z zimnem (temperatura spadła poniżej 10 stopni i choć byliśmy na to przygotowani to stojąc nieruchomo nad statywem bardzo nam to dokuczało) zabrały nam tyle czasu, że nawet się nie spostrzegliśmy kiedy wiatr przegnał chmury z innych części nieba. Powoli też zaczynało się robić coraz widniej. Przenieśliśmy się na drugi koniec góry chcąc uchwycić gwiazdy nad miasteczkami. Zarejestrowana na matrycy łuna świateł z tych malutkich mieścinek była ogromna - aż strach sobie wyobrazić jak jest na przykład nad Las Vegas.

Niebo i łuny świateł z naprawdę małych mieścinek.
Pędzące chmury, powoli wstaje dzień.
Po kilkunastu minutach zrobiło się na tyle widno, że na niebie pozostało tylko kilka, najmocniej świecących gwiazd. Cierpliwie zaczęliśmy oczekiwać na wschód słońca, które miało się pojawić gdzieś w okolicach całkiem dobrze widocznej ze zbocza Medwiedina Śnieżki. Maciek zniknął ze swoim sprzętem w lesie w poszukiwaniu ciekawych kadrów, ja natomiast w asyście kota, co do którego zacząłem nabierać paranoicznych podejrzeń rozłożyłem się wzdłuż wiodącej na wschód trasy narciarskiej. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść...