Jedziemy leniwie rozglądając się dookoła. Przy domach wieczorna krzątanina. Dwójka szczyli grzebie przy motorowerze, jeden z dłońmi całymi w smarze, co chwilę nerwowo wyciera je w szmatę. Drugi w stanowczo za dużej czapce z daszkiem zawzięcie tłumaczy coś temu pierwszemu. W oknie kobieta. Łokcie na purpurowej poduszce wywalonej na zewnątrz parapetu, tuż obok sterczących uszu wychudzonego psa. Powoli odwraca głowę śledząc nasz ruch, a chuda morda niczym przytwierdzona niewidzialnym łańcuchem robi to samo. Z naprzeciwka gwarnie nadchodzi trójka turystów w samych slipkach i śnieżnobiałych adidasach. Jeden z nich, swój zarośnięty brzuch ma dodatkowo przepasany niebieskim paskiem z malutką torebką z przodu. W przezroczystej reklamówce zielone puszki z piwem.
Mapa przepowiadała, że w kilku miejscach wartką rzekę będziemy zmuszeni pokonać w bród. Odrobinę rozczarowani przejeżdżamy po betonowej płycie starannie zabezpieczającej mieliznę. Nurt mknie dobre pięćdziesiąt centymetrów poniżej. Droga ospale zaczyna się wspinać, wijąc się przy tym z każdym metrem coraz bardziej. W jednym ze ślepych zakrętów, mijamy tak na oko dziesięcioletniego smarkacza prowadzącego na sznurze tłustą krasulę, ogonem odganiająca się od much. Po kilkunastu wirażach stromy podjazd w cieniu drzew wieńczy oślepiające światło zachodzącego słońca.
Masyw Lipowca bezwstydnie piętrzy się nad pofałdowanym jak za dotknięciem dłoni niewprawnego garncarza terytorium. Pieszo wspinamy się po kwiatowym dywanie wprost na najwyższy punkt w okolicy. W wędrówce tej towarzyszy nam kakofonia łąk: wszędobylskie bzyczenie i brzęczenie, którym w sukurs przychodzi szum wiatru. Pod nogami hałaśliwie harcują pięciocentymetrowe pasikoniki z zakończonym złowieszczym kolcem odwłokiem, a nad głową dostojnie fruwają trzmiele. Zdaje się, że wyłącznie motyle, niemo unoszą się w powietrzu.
Noc nikogo nie pytając o zgodę niespiesznie bierze w posiadanie okoliczne wzgórza.
Masyw Lipowca bezwstydnie piętrzy się nad pofałdowanym jak za dotknięciem dłoni niewprawnego garncarza terytorium. Pieszo wspinamy się po kwiatowym dywanie wprost na najwyższy punkt w okolicy. W wędrówce tej towarzyszy nam kakofonia łąk: wszędobylskie bzyczenie i brzęczenie, którym w sukurs przychodzi szum wiatru. Pod nogami hałaśliwie harcują pięciocentymetrowe pasikoniki z zakończonym złowieszczym kolcem odwłokiem, a nad głową dostojnie fruwają trzmiele. Zdaje się, że wyłącznie motyle, niemo unoszą się w powietrzu.
Noc nikogo nie pytając o zgodę niespiesznie bierze w posiadanie okoliczne wzgórza.
Jak ze scenariusza, na przykład filmu Jakimowskiego. Kobita się odwraca i pies się odwraca. Widzę to i zapamiętam jak scenę z filmu :)
OdpowiedzUsuńJak dobrze rejestrować życie jak migawka aparatu, a nie tylko połykać kawałami i szybko wydalać w nieistnienie.
O tej porze zazwyczaj przechodzę na tryb taniego filozofowania, godnego prozy Paulo Coelho zuchwale napiszę zatem, że całe życie składa się z takich 'migawek', tylko często nie mamy czasu ich 'rejestrować'.
Usuń