niedziela, 9 maja 2010

...pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny

Na przekór wszelakim przepowiadaczom sobotni poranek zaskoczył nas blaskiem - rzadko widzianego jak do tej pory - słońca. Mimo pobudki o nieludzkiej porze (Marta o piątej trzydzieści stwierdziła, że chce oglądać Cbeebies) podjęliśmy szybką decyzję o wrzuceniu do plecaka garści pieluch, bananów oraz kurtek przeciwdeszczowych i wyruszyliśmy w kierunku Szyndzielni, którą mieliśmy już na celowniku w pierwszy majowy weekend gdy plany pokrzyżowała nam pogoda.

Brygada na miejsce dotarła w bojowych nastrojach, gotowa do drogi.

Jako, że to nasz pierwszy wypad w góry w tym roku, dodatkowo z Maryśką postanowliśmy tym razem pójść na całkowita łatwiznę i na szczyt Szyndzielni dostaliśmy się kolejką, co przy marudzeniu Marty okazało się strzałem w dziesiątkę.
W schronisku nie obyło się bez obowiązkowej herbaty, jak zawsze w szklance bez ucha, z cukrem w kostkach i plasterkiem cytryny - prawdziwy klasyk PRLu.
No i obowiązkowej w każdym schronisku pomidorówki.
Jeszcze tylko gruszka dla szkraba...
... i długo oczekiwany przez Martę rożek truskawkowy, który był jedyną przyczyną dla której Marta przebierała nogami. Ze zgrozą przekonalismy się, że trzylatek ma znacznie mniej okazji do marudzenia niż czterolatek.
Przed samym wyjściem dopadł nas deszczyk. Na początku delikatny na tyle, że pozwolił nam jeszcze na pstryknięcie sobie fotek z 'dziadkowymi' ławeczkami...
... by chwilę później, już podczas zjazdu kolejką w dół pożegnać nas miarowym, niezmiennym rytmem spadających kropel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz