Chociaż przymierzaliśmy się do kolejnego wypadu w góry niemalże od pierwszych dni po powrocie z urlopu, dopiero dzisiaj, na szybko zdecydowaliśmy się na wyjazd w Beskid Śląski. Nasz wybór padł na Ustroń skąd chcieliśmy się wspiąć w towarzystwie naszych dzieciaków na Czantorię. Już na miejscu okazało się, że nagle podjęta decyzja to prawdziwe 'Las Moment', jak głosiły ogłoszenia w ustrońskim biurze turystycznym, którego nazwę łaskawie przemilczę. Jednak zrobienia foty, nawet telefonem odmówić sobie nie mogłem.Będąc w szoku, zastanawiałem się nawet początkowo czy to nie jest przypadkiem nazwa własna jak nie przymierzając 'Las Palmas', jednak wisząca obok identyczna oferta 'Las Moment' z wczasami na Chorwacji zdecydowanie przerwała ten tok myślenia. W desperacji, kombinowałem, że może chodzi o jakąś mega ofertę wyprzedażową i jej hasło reklamowe 'Las Monet', jednak po dokładnym przeliterowaniu upewniłem się, że i tak nie jest. Rozbawieni ruszyliśmy z miasta w kierunku wejścia na szlak i ledwie uszliśmy kilka metrów gdy z głośnika zamontowanego domowym sposobem na dachu sprowadzonego zza zachodniej granicy VW Golfa huknął na nas 'Największy pokaz gadów egzotycznych. Legwany! Warany! Wenże'.
Nie wiedzieć dlaczego nie skusiliśmy się, a po kilkunastu minutach uciążliwego marszu stanęliśmy u progu niebieskiego szlaku, który w tak kontrastującej z hałasem centrum Ustronia ciszy, miał nas doprowadzić do szczytu Czantorii. Miłą dla oka i obiektywu kaskadę wodną tuż na początku leśnej części szlaku wzięliśmy za dobry omen wyprawy, co rzeczywistość dosyć szybko zweryfikowała.
Blisko siedmiokilometrowe podejście o dużym nachyleniu, bez jednego choćby nawet płaskiego fragmentu, z 11-to kilogramowym maluchem w nosidełku na plecach i 18-to kilogramową czterolatką, która po podejściu pierwszych pięciuset metrów stwierdziła, że już ją nogi bolą (choć jak czas pokazał mężnie dotarła o własnych siłach na sam szczyt) dało nam nieźle w kość. Wymyślanie sposobów zabawiania Marty i dokarmiania Marysi (jak miała co gryźć, to nie miała jak ryczeć) skutecznie umilało nam czas. Przy okazji przerywanego częstymi odpoczynkami podejścia udało mi się zweryfikować jeden z odwiecznych problemów fotografii: Jak Mama trzyma aparat, to wszyscy potulnie patrzą w obiektyw......natomiast, gdy aparat jest w rękach Ojca, to mimo nawoływań po imieniu, nazwisku, udawaniu psa, kota, ptaszka bądź małpy nikt - poza mocno zszokowanymi, przechodzącymi obok turystyami - nie jest zainteresowany spojrzeniem w kierunku fotografującego.Dlatego też, co widać na jednym z powyższych zdjęć zdecydowałem się, zamienić swój sprzęt na aparat Hello Kitty, który dzięki wymiennym panelom przednim i różowym kolorze zawsze skupi wzrok fotografowanego na obiektywie.
I chociaż cała wyprawa była prawdziwym wyzwaniem przynajmniej dla mojego organizmu to nasza wspinaczka zakończyła się koniec końców całkiem sympatycznie, bowiem na szczycie Czantorii czekała na nas wieża widokowa a z niej urokliwy rzut oka na Ustroń...... oraz dalszą część beskidzkiego pasma górskiego. Zejście zaplanowaliśmy w iście szatański sposób, skorzystaliśmy bowiem z wynalazku w postaci kolejki linowej na Czantorię, co spowodowało, że na kilka minut nasze dzieci zamurowało. Niestety, w okolicy piątego słupa nośnego ku naszej rozpaczy, mowa im wróciła, dlatego też do domu wróciliśmy otoczeni radosnym, dziecięcym gwarem.
Nie wiedzieć dlaczego nie skusiliśmy się, a po kilkunastu minutach uciążliwego marszu stanęliśmy u progu niebieskiego szlaku, który w tak kontrastującej z hałasem centrum Ustronia ciszy, miał nas doprowadzić do szczytu Czantorii. Miłą dla oka i obiektywu kaskadę wodną tuż na początku leśnej części szlaku wzięliśmy za dobry omen wyprawy, co rzeczywistość dosyć szybko zweryfikowała.
Blisko siedmiokilometrowe podejście o dużym nachyleniu, bez jednego choćby nawet płaskiego fragmentu, z 11-to kilogramowym maluchem w nosidełku na plecach i 18-to kilogramową czterolatką, która po podejściu pierwszych pięciuset metrów stwierdziła, że już ją nogi bolą (choć jak czas pokazał mężnie dotarła o własnych siłach na sam szczyt) dało nam nieźle w kość. Wymyślanie sposobów zabawiania Marty i dokarmiania Marysi (jak miała co gryźć, to nie miała jak ryczeć) skutecznie umilało nam czas. Przy okazji przerywanego częstymi odpoczynkami podejścia udało mi się zweryfikować jeden z odwiecznych problemów fotografii: Jak Mama trzyma aparat, to wszyscy potulnie patrzą w obiektyw......natomiast, gdy aparat jest w rękach Ojca, to mimo nawoływań po imieniu, nazwisku, udawaniu psa, kota, ptaszka bądź małpy nikt - poza mocno zszokowanymi, przechodzącymi obok turystyami - nie jest zainteresowany spojrzeniem w kierunku fotografującego.Dlatego też, co widać na jednym z powyższych zdjęć zdecydowałem się, zamienić swój sprzęt na aparat Hello Kitty, który dzięki wymiennym panelom przednim i różowym kolorze zawsze skupi wzrok fotografowanego na obiektywie.
I chociaż cała wyprawa była prawdziwym wyzwaniem przynajmniej dla mojego organizmu to nasza wspinaczka zakończyła się koniec końców całkiem sympatycznie, bowiem na szczycie Czantorii czekała na nas wieża widokowa a z niej urokliwy rzut oka na Ustroń...... oraz dalszą część beskidzkiego pasma górskiego. Zejście zaplanowaliśmy w iście szatański sposób, skorzystaliśmy bowiem z wynalazku w postaci kolejki linowej na Czantorię, co spowodowało, że na kilka minut nasze dzieci zamurowało. Niestety, w okolicy piątego słupa nośnego ku naszej rozpaczy, mowa im wróciła, dlatego też do domu wróciliśmy otoczeni radosnym, dziecięcym gwarem.