środa, 27 stycznia 2010

Chińczyk u Zlateho Tygra...

...czyli o ceremonii picia piwa oraz idącymi w ślad za nią drobnymi różnicami między wyspiarską a czeską gościnnością.

W ramach moich obowiązków zdarza mi się od czasu do czasu odwiedzić jakiś mniej lub bardziej bratni kraj a przy takich okazjach grzechem byłoby nie zajrzeć do lokalnych pubów celem zgłębienia miejscowych obyczajów i trunków.

W poszukiwaniach odpowiedniego lokalu do niedawna kierowałem się nabytą wraz z transformacją ustrojową przez większość Polaków zasadą, że im bardziej 'europejsko' pub wygląda, im więcej ma szyldów, neonów i turystów w środku - tym lepiej. Dziś z perspektywy czasu nie dziwi mnie to, bo mając w pamięci GeSowskie restauracje z przypalonymi przez papierosy ceratkami na stolikach i stojącymi na nich, tłustymi od palcowania serwetkami, podświadomie tęskniłem za odrobiną cywilizacji. Stosując to kryterium z pewnością wielokrotnie udało mi się uniknąć mordobicia, niestety też, z równie wielką pewnością omijał mnie cały lokalny koloryt.

Jak Europa długa i szeroka, niezależnie od tego czy jest to Lubljana, Praga czy Londyn w 'zachodnim' pubie barman zawsze wygląda tak samo, do kufla zawsze leje Hinekena lub Carlsberga, stoły okupowane są przynajmniej w połowie przez hałaśliwych i rubasznych niemieckich turystów a autochtoni tego typu knajpy omijają szerokim łukiem.

Pierwsze, nieśmiałe próby zmiany podejścia do zagranicznych wojaży zakończyły się niestety pełną porażką, a to za sprawą koleżanki, która ma niezwykłą łatwość do pospiesznego ewakuowania się z knajp, nie tylko po zajęciu trudno dostępnego miejsca ale czasem nawet po zapoznaniu się z kartą dań i złożeniu zamówienia. Przyczyn tych ucieczek nie podejmuję się analizować, choć ta, którą tu przywołuję ma racjonalne wytłumaczenie: po tym jak cafeteria 'Czarny Koteczek', okazała się 'Herbacianym Zakątkiem' (słoweńskie: Cajni Koticek) licho wie jakim ptakiem okazać mógł się lubljański 'Sokol' :-)

W odszukiwaniu prawdziwych pubów, gremialnie odwiedzanych przez miejscowych, pełnych swojskiego czaru, a także smakowaniu lokalnych trunków niespodziewanie pomógł mi kumpel, który zdaje się, umiejętność wynajdywania najbardziej obleśnego baru w promieniu 50 kilometrów wyssał wraz z mlekiem matki. Z nim w składzie trafiliśmy na obrzeżach Birmingham do pub'u, nad drzwami którego swobodnie można by powiesić sentencję z Dantego 'Porzućie wszelką nadzieję Wy, którzy tu wchodzicie'.

W przydrożnym domu, zaadaptowanym na knajpę, powitał nas wracający z toalety, pijany w sztok angol, którego słowa: 'Welcome to my world' zwiastowały kłopoty. Garść słów na temat samej knajpy: średniej wielkości sala z drewnianymi ławami, stołem bilardowym, szafą grającą i barem na samym środku. Odpadający tynk ze ścian, setki petów leżących na podłodze i kibel, w którym pisuary zamieniono na ścianę z rynną są dowodem, że brytyjski odpowiednik Sanepidu jeszcze tam nie dotarł. Za barem zaskakująco wysoki Chińczyk, któremu uśmiech nie schodził z twarzy niezależnie od tego czy obsługiwał nastoletniego kibola czy staruszka, który z pewnością zbliżał się już do osiemdziesiątki. Skład sali dopełniali: łysy arab, bezdomny będący z wielkim prawdopodobieństwem posiadaczem najdłuższej brody w Birmingham oraz wspomniany powyżej pijak, miłośnik - jak czas pokazał - muzyki i tańca.

Po złożeniu zamówienia, cichaczem zajęliśmy miejsce w rogu sali starając się specjalnie nie rzucać w oczy i jednocześnie stając się mimowolnie, widownią pojedynków bilardowych. Z czasem, również mimowlonie, z biernych uczestników tych rozgrywek zmieniliśmy się w skład sędziowski orzekający o prawidlowości zagrania, przy czym cała ta sytuacja była o tyle zabawna, że za sprawą lokalnego akcentu, tudzież różnorodności graczy, ni w ząb nie rozumieliśmy, o co nas pytano. Mimo tego, a może nawet za sprawą tego, szybko zżyliśmy się z miejscowymi: Pijak co rusz uruchamiał dla nas jakąś całkowicie nieznaną nam melodię w szafie, Łysy Arab z Brodaczem nasze decyzje sędziowskie traktowali jak dogmaty papieskie, a Chińczyk na minutę przed 23:00 zaproponował zgodnie z brytyjskim prawem ostatni kufel piwa. To, że minutę po 23:00 zamknął bar, wytoczył beczkę na zaplecze i stamtąd zaczął wszystkim nalewać piwa ani o jotę nie zmienia faktu, że staliśmy się pełnoprawnymi członkami ich wydawać by się mogło hermetycznej społeczności. Angole okazali się - wbrew moim obawom - niezwykle serdeczni i gościnni wobec intruzów z Polski.

Jadąc do Pragi, z góry założyliśmy sobie wizytę 'u Zlateho Tygra', którego nie udało się odwiedzić wcześniej, a który to, zgodnie z wszelkimi znakami na niebie i ziemi idealnie wpisywał się w nurt knajp 'lokalnych'. Jako, że nasz pobyt w stolicy Czech był niezwykle krótki (1 doba), jak tylko zapadł zmierzch ruszyliśmy w kierunku Zlateho... gdzie spotkało nas olbrzymie rozczarowanie. Chociaż sam lokal okazał się trafiony w dziesiątkę (piękne drewniane ławy, funkcjonalność przedłożona nad estetykę, pełen Czechów o fizjonomii Wojaka Szwejka) to barman w zatłoczonej sali widząc na naszych barkach plecaki i aparaty fotograficzne odmówił podania kufla piwa upierając się, że przy barze trunku smakować nie można. Nasze próby przekonania go spotkały się z wieloma złowrogimi spojrzeniami, co skłoniło nas w tym wypadku do złożenia broni. Nie udało się nam spróbować lokalnego piwa a wieczór zakończyliśmy w towarzystwie jodłujących Bawarczyków popijając butelkowanego Pilsnera. Już po powrocie do kraju, googlując natrafiłem na informację, że 'u Zlatho Tygra', to prawdziwa mekka Czechów, miejsce w którym po kufel sięgał sam Bohumil Hrabal spotykając się między innymi z Vaclavem Havlem i Billem Clintonem (notabene zdarzenie to Hrabal uwiecznił w swoim opowiadaniu o ulicznicy Julci, która z tej okazji dokładnie odpucowała swoje najważniejsze atrybuty).

Jednak w ten oto sposób w moim świecie prysł czar o czeskiej gościnności a cała otoczka związana ze swobodnym podejściem do życia i wiary Czechów, strasznie mnie do tamtej pory intrygująca, straciła swą tajemniczość. Oczywiście moja opinia o Czechach lub Prażanach będąc bardziej precyzyjnym nie wpłynie na losy świata, zmienia jedynie to, że w tej chwili stoi przede mną butelką na której pisze Heineken Lager Beer a nie Pilsner :-)


Widok na Hradczany Z mostu Karola

1 komentarz:

  1. ech stara prawda o pepikach, naród z jednej strony sprawiający strasznie sympatyczne wrażenie, a z drugiej strony strasznie fałszywy.

    OdpowiedzUsuń