piątek, 30 marca 2012

In a garbage world...

Bartek zapomniał o zmianie czasu z zimowego na letni i zaspał, choć to właśnie on miał obudzić resztę. Adam jak zawsze na foty, założył oczojebne, białe adidasy by go dobrze było widać w każdym terenie i by jeszcze skuteczniej przyciągać wilki. Ja całą drogę krakałem, że nad jeziorem to pewnie będzie taka mgła, że nic nie zobaczymy. 

No i wykrakałem...

Mgła była taka, że nie było widać zegarów w samochodzie. A jak już się rozwiała, to natychmiast pożałowaliśmy że jej nie ma. Naszym oczom ukazała się bowiem góra... śmieci.

I choć nie jestem specjalnie ckliwy to żal serce ściska, że tak piękne miejsce, momentami wyglądające o tej porze roku jak polskie 'Kilimandżaro' (vide ostatnie zdjęcie), jest jednym, wielkim wysypiskiem śmieci. Śmieci na górze Żar, śmieci w korycie sztucznego spiętrzenia wody, śmieci na skałach i śmieci na brzegu jeziora żywieckiego.







sobota, 17 marca 2012

Wiosna przyszła...

Rano pojechałem po Martę, która noc spędziła w przedszkolu. Nie, nie zapomniałem jej odebrać, po prostu dzieciaki przygotowują się do sześciodniowego wyjazdu i wczoraj był swoisty test zasypiania.

Później szybko zawiozłem ją na Uniwerek Dzieci, gdzie w oczekiwaniu na koniec zajęć miałem okazję w spokoju, zagłuszanym jak zwykle szczekaniem innych rodziców (jak to jest, że jak tylko dorośli ludzie wejdą w progi szkoły to zachowują się jakby byli na przerwie w liceum?), przeczytać kilka opowiadań Camilleriego o moim ulubionym komisarzu Montalbano.

Po zajęciach wróciłem do domu, tam pożegnałem teściów powracających na Mazury. Naprawiłem kostkę brukową przed domem, powiesiłem skrzynkę na listy (po 3 latach!), porąbałem pożyczoną siekierą choinkę (SIC!) na kawałki, no i zabrałem Marysię razem z Martą na rower.

Jednym słowem, dotkliwie poczułem, że wiosna przyszła. 

A dzieciaki rosną jak na drożdżach.
Marta - luty 2012.

Marysia  - luty 2012.
Marta
Marysia.

sobota, 10 marca 2012

Jutrznia.


Kiedy to docieramy do stóp opactwa i wspólnie z Bartłomiejem dajemy dowód wielkiej przenikliwości.
Był piękny poranek na początku marca. W nocy przymroziło nieco, dzięki czemu ciepłe barwy wschodzącego słońca urokliwie kontrastowały z bielą szronu. Przed nami wznosiło się opactwo. I choć brakowało charakterystycznej ośmiokątnej bryły zwanej Gmachem to i tak czułem się jakbym stał obok Wilhelma z Baskerville. Pozostało mi jedynie rozglądać się wokół w oczekiwaniu aż przebiegnie Brunellus.


Nic dziwnego. Siła rażenia popkultury jest tak wielka, że po Imieniu Róży każde opactwo, a już w szczególności każde opactwo benedyktyńskie, kojarzy mi się wyłącznie z książką Umberto Eco. Poza  Gmachem biblioteki, tyniecki kompleks ma wszystko, co potrzebne, by posłużyć za dekorację do wspomnianej powieści.

Majestatycznie usytuowany na skalnym zboczu, tuż obok wijącej się w dolinie Wisły, góruje nad otoczeniem. Światło poranka delikatnie oświetlało wschodnią ścianę opactwa, my tym w czasie rozglądaliśmy się za dogodnym punktem widokowym, raz zbliżając się, raz oddalając od klasztoru. Na sam koniec naszej niespodziewanej wyprawy, wypatrzyliśmy jeszcze jedno skalne wzniesienie. Po wdrapaniu się na nie, naszym oczom ukazał się prawdziwie baśniowy widok.