sobota, 28 września 2013

Spacerowo

Pora zostawić na chwilę bieszczadzkie widoki i wykorzystać przyzwoitą pogodę na jesienną przechadzkę do miejsca, które zdecydowanie zasługuje na osobny wpis, i które z pewnością kiedyś się go doczeka. Gdyby tylko wiatr historii w zeszłym stuleciu powiał trochę inaczej, ten zapomniany dziś obszar, mógł być jednym z bardziej znaczących w całej Polsce. Tymczasem kilka fotek z rodzinnego spaceru.








niedziela, 22 września 2013

Początek Geografii

Jurij Andruchowycz rzekł kiedyś, będąc pod wrażeniem swojej podróży po ukraińskich Brusturach, noszących wówczas jeszcze miano Łopuchowa, że Zakarpacie to prawdziwy Koniec Geografii.  Wypada mi w takim razie napisać, nawiązując do tego poetyckiego sformułowania, że Podkarpacie jest bezspornie miejscem, w którym Geografia ma swój początek. Stojąc na szczycie Połoniny Wetlińskiej otoczonej górskimi falami, przeplatanymi jedynie gdzieniegdzie ledwie widoczną nicią wielkiej pętli bieszczadzkiej, widzi się niemalże pół świata. A te pół świata - to znów Andruchowycz - jest Karpatami.

Połonina Caryńska (widok z Połoniny Wetlińskiej)

Maszerując Połoninami

niedziela, 8 września 2013

Terytorium

Jedziemy leniwie rozglądając się dookoła. Przy domach wieczorna krzątanina. Dwójka szczyli grzebie przy motorowerze, jeden z dłońmi całymi w smarze, co chwilę nerwowo wyciera je w szmatę. Drugi w stanowczo za dużej czapce z daszkiem zawzięcie tłumaczy coś temu pierwszemu. W oknie kobieta. Łokcie na purpurowej poduszce wywalonej na zewnątrz parapetu, tuż obok sterczących uszu wychudzonego psa. Powoli odwraca głowę śledząc nasz ruch, a chuda morda niczym przytwierdzona niewidzialnym łańcuchem robi to samo. Z naprzeciwka gwarnie nadchodzi trójka turystów w samych slipkach i śnieżnobiałych adidasach. Jeden z nich, swój zarośnięty brzuch ma dodatkowo przepasany niebieskim paskiem z malutką torebką z przodu. W przezroczystej reklamówce zielone puszki z piwem.

Mapa przepowiadała, że w kilku miejscach wartką rzekę będziemy zmuszeni pokonać w bród. Odrobinę rozczarowani przejeżdżamy po betonowej płycie starannie zabezpieczającej mieliznę. Nurt mknie dobre pięćdziesiąt centymetrów poniżej. Droga ospale zaczyna się wspinać, wijąc się przy tym z każdym metrem coraz bardziej. W jednym ze ślepych zakrętów, mijamy tak na oko dziesięcioletniego smarkacza prowadzącego na sznurze tłustą krasulę, ogonem odganiająca się od much. Po kilkunastu wirażach stromy podjazd w cieniu drzew wieńczy oślepiające światło zachodzącego słońca.

Masyw Lipowca bezwstydnie piętrzy się nad pofałdowanym jak za dotknięciem dłoni niewprawnego garncarza terytorium. Pieszo wspinamy się po kwiatowym dywanie wprost na najwyższy punkt w okolicy. W wędrówce tej towarzyszy nam kakofonia łąk: wszędobylskie bzyczenie i brzęczenie, którym w sukurs przychodzi szum wiatru. Pod nogami hałaśliwie harcują pięciocentymetrowe pasikoniki z zakończonym złowieszczym kolcem odwłokiem, a nad głową dostojnie fruwają trzmiele. Zdaje się, że wyłącznie motyle, niemo unoszą się w powietrzu.

Noc nikogo nie pytając o zgodę niespiesznie bierze w posiadanie okoliczne wzgórza.