sobota, 24 sierpnia 2013

We mgle

Od samego świtu ten dzień zapowiadał się koszmarnie. Niebo zasnuły ponure, ciemne chmury, a my na próżno wypatrywaliśmy, chociażby mikroskopijnego, przebłysku słońca. Na szlak pchała nas jedynie, niczym nieuzasadniona wiara, że jednak się rozpogodzi i - jakże mylne - przekonanie, że wejście z dzieciakami na połoniny w pochmurny dzień, będzie lepsze niż wdrapywanie się w potwornych upałach.

Pierwsze - i jak czas pokazał, na szczęście ostatnie - krople deszczu złapały nas jeszcze w samochodzie. Krótki prysznic przeczekaliśmy na parkingu zakładając w tym czasie na nasze małolaty, komplet tego, co było w plecakach. Początkowo wszystko wydawało się iść zgodnie z planem: nie było specjalnie chłodno, a sam spacer lasem poszedł nam całkiem sprawnie, biorąc oczywiście poprawkę na tempo dzieciaków. Gdy jednak wynurzyliśmy się z gęstwiny, okazało się, że mamy pewien problem nie tylko z odszukaniem szlaku, ale również, z odnalezieniem, tak dobrze przecież widocznej jeszcze kilka chwil temu, górującej nad okolicą, połoniny.
Uradowani, bo w końcu udało nam się wypatrzeć zielony szlak.
Co gorsza, po kilku minutach już z trudnością dostrzec można było wyciągniętą przed siebie dłoń, a naszym jedynym drogowskazem zostało strome nachylenie, pod które, jak podpowiadała nam logika, musieliśmy się wspiąć. W duchu liczyliśmy, że wzmagający się wiatr przegna monstrualną mgłę i kompletnie nie spodziewaliśmy się, że ze sprzymierzeńca stanie się naszym największym wrogiem.
Piękny, bieszczadzki widok.
Kiedy dotarliśmy wreszcie na szczyt Połoniny Caryńskiej uderzył w nas wiatr tak potężny, że ledwie ustaliśmy na nogach. Zdawał się dąć z ogromną siłą i to z każdego kierunku. Małolaty miały kłopot by wypowiedzieć choć słowo, gdy tylko otworzyły usta, natychmiast je przytykało (co akurat, jak pokazały następne wyprawy, nie było aż takie złe), my natomiast w pośpiechu zakładaliśmy bluzy i kaptury, nie tylko by ochronić się przed zimnem, ale również by zwyczajnie nie ogłuchnąć od szumu.
Z głowami w chmurach.
Pustki na Caryńskiej to bez wątpienia zasługa pogody.
Cała ta sytuacja miała jednak jedną, absolutnie bezdyskusyjną zaletę: sprawiała, że wędrówka po górach stawała się tym czym była w czasach wołoskich pasterzy, gdy podczas wypasu owiec, za jedyne towarzystwo przez kilka dni mieli wyłącznie własne zwierzęta. I choć od zawsze uważam, że góry są dla każdego kto ma stosowną ochotę i wystarczające siły by na nie wejść, a wszystkich naburmuszonych taterników ciskających gromy na zwyczajnych turystów, z tego tylko powodu, że odważyli się wspiąć na 'ich' szlaki, mam za zwykłych fanfaronów, którzy doskonale odnaleźliby się w czasach segregacji rasowej, to przyznać muszę, że samotne wędrowanie połoniną sprawia mi po tysiąckroć większą przyjemność, niż nieustanne mijanie i pozdrawianie setek piechurów, zadeptujących okoliczną roślinność swoimi sandałami, tudzież dziesięciocentymetrowymi szpilkami.
Pierwszy zwiastun, błękitnego nieba. Wciąż wiało jak diabli.
W początkowej części naszej wyprawy spotkaliśmy zatem na szlaku jedynie dwie osoby, równie wytrwale walczące z wiatrem jak my. W połowie drogi z przełęczy Wyżniańskiej - skąd wyruszyliśmy - do Ustrzyk Górnych, wiatr spełnił swoje zadanie i przegnał towarzyszącą nam niemal od samego początku mgłę, co pozwoliło dzieciakom na podziwianie okolicznych widoków, a mnie na pstryknięcie kilku zdjęć. Dzisiaj, gdy na nie spoglądam, trudno uwierzyć, że landszafty z poprzedniego wpisu W chmurach powstały dokładnie w tym samym dniu, w którym zrobiłem zdjęcia umieszczone w tym wpisie.
W drodze powrotnej pogoda już dopisała.
Słoneczne warunki i wysoka temperatura sprawiły, że momentalnie szlak na Caryńską zaczął się zapełniać turystami, którzy wędrując w koszulkach z krótkim rękawkiem i nierzadko w krótkich spodenkach, z niemałym zdziwieniem spoglądali na nasze polary, kurtki i kaptury. Przewiało nas bowiem na górze tak solidnie, że nawet mimo upału przez kilkadziesiąt minut po zejściu delektowaliśmy się swoimi, działającymi jak termos okryciami. Po kilku następnych dniach, okazało się jednak, że za taką pogodą dane nam będzie jeszcze zatęsknić...
Widok na połoninę Caryńską od strony Ustrzyk Górnych.
Bieszczady, podczas zejścia.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

W chmurach

Połonina Caryńska, wersja W chmurach. Będzie jeszcze wersja We mgle, ale to ciut później, bardziej rodzinnie i ze stosownym opisem. Wrzucam czym prędzej, bo jak znam życie nim się spostrzegę miną wakacje i wszystko się zdezaktualizuje.



sobota, 17 sierpnia 2013

...w swych lśniących maszynach.

Nie mam już wątpliwości, dlaczego kiedyś, każdy chłopak chciał zostać strażakiem. Któż inny, mógł chodzić w tak pięknych mundurach i jeździć w tak lśniących maszynach? Sam oniemiałem z wrażenia. Poniżej kilka klatek z Centralnego Muzeum Pożarnictwa w Mysłowicach.



czwartek, 15 sierpnia 2013

Człowiek ekstraordynaryjny...

Żywię przemożny szacunek do tych wszystkich zapaleńców, którym chce się zarywać noce i poświęcać czas by przetłumaczyć ścieżkę dialogową do filmu. A już w szczególności uznanie moje zyskują ci spośród nich, którzy na swój warsztat biorą produkcje tak stare, że aż zapomniane bądź tak niszowe, że szanse by któryś z dystrybutorów zadał sobie trud wydania ich w naszym kraju są czysto iluzoryczne. Ogrom ich pracy doceni każdy, kto choć raz w życiu próbował zmierzyć się z tłumaczeniem choćby jednej stronniczki zapisanej w obcym języku.

Ale do jasnej cholery, jak już się za coś bierzecie to zróbcie to porządnie! My sympathies padające podczas stypy to nie moje sympatie tylko wyrazy współczuciaactually na końcu zdania to nie aktualnie lecz właściwie a eventually to z pewnością nie ewentualnie tylko w końcu, i na Boga! - extraordinary nie znaczy ekstraordynaryjny lecz wyjątkowy! Pozostaje mi jedynie jęknąć Bitch please! Takie szkolne błędy przecież, psują całą przyjemność z oglądania filmów, niejednokrotnie mimowolnie zamieniając dramat w komedię.

Tomasz Beksiński w 1985 r.
Zawsze w takich chwilach przychodzi mi na myśl, nieodżałowany Tomasz Beksiński, syn słynnego ojca - Zdzisława, dziennikarz muzyczny radiowej "trójki" i - nade wszystko - fenomenalny tłumacz. To właśnie Beksiński jest autorem tych wszystkich genialnych ścieżek dialogowych z lat 90-tych ubiegłego wieku: Czas Apokalipsy, Szklana Pułapka, Wściekłe psy, Dzikość serca, serie James Bond, Zabójcza Broń, Brudny Harry, i wreszcie, to właśnie on jest autorem wybitnych przekładów z pozoru nieprzetłumaczalnych gierek słownych z Latającego Cyrku Monty Pythona.

Typ niepokorny, nie tylko zaciekle piętnujący słabe tłumaczenia, ale też biorący się za łeb z otaczającą go i  chylącą się jego zdaniem ku upadkowi kulturą. Dla jednych niezrozumiały dziwak, miłośnik brunetek, horrorów i wampirów, prowokator biegający w koszulce z napisem Adolf Hitler European Tour 1939-1944. Dla drugich człowiek, który w swoich radiowych audycjach i felietonach prasowych nie tylko nauczył ich muzyki, filmów, rozumienia świata ale ukształtował ich dusze. Osobną grupę stanowią mniej lub bardziej bliscy przyjaciele Beksińskiego, którzy pod płaszczykiem ekscentryka, widzieli w nim niezwykle wrażliwego, wiecznie poszukującego w życiu miłości, człowieka.

24 grudnia 1999 roku Tomasz Beksiński popełnił samobójstwo, rozliczając się z tym światem z tych kilku rzeczy dla których warto żyć i kończąc swój ostatni felieton, w tak charakterystycznym dla niego stylu, słowami jednego z jego - i moich - ulubionych filmów:

"[...]Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998...

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać."
Podpisuję się pod stwierdzeniem, że 24 grudnia 1999 roku, skończyła się jeśli nie epoka, to przynajmniej dekada, wybitnego tłumaczenia filmów. A dzisiaj mam jedynie nadzieję, że gdyby Beksiński mógł zobaczyć tytuł tego wpisu (choć przecież tak nienawidził komputerów), to uśmiechnąłby się pod nosem.


PS - Pod tym adresem: [link] dostępny jest w całości, cytowany powyżej ostatni felieton Tomasza Beksińskiego, Fin de Siecle napisany dla magazynu Tylko Rock.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Priorytety

Małe diablice od tygodnia z okładem spędzają czas u dziadków, co sprawia, że z każdym dniem coraz niecierpliwiej odliczamy chwile do zbliżającej się wieczornej rozmowy telefonicznej, podczas której Marta zdaje nam relację z całego dnia. Tym razem w czasie pogawędki w tle wyraźnie słyszymy płacz Marysi.

- Marta, a co się Marysi stało?
- Płacze.
- A dlaczego?
- Nie wiem.
Stoicki spokój naszej starszej córki rozbraja nas.
- A możesz mi ją dać do telefonu?
Szumy w słuchawce po czym płacz narasta gdy Marta zbliża się do swojej siostry.
- Marysia! Masz! Mama chce z Tobą rozmawiać.

Nagle płacz ustaje jak ręką odjął. Zapada taka cisza, że przez chwilę zastanawiamy się, czy przypadkiem nie przerwało połączenia, gdy znienacka odzywa się Marysia z wyraźną pretensją w głosie.
 
- Teraz nie mogę! Nie widzisz, że płaczę?!